środa, 9 marca 2011

Wyszkolona małżeńsko. Nauki przedślubne w Berlinie.

Stało się! Nareszcie nauki w Polskiej Misji Katolickiej zostały zakończone sukcesem. Odebrałam wraz z narzeczonym zaświadczenie i teoretycznie teraz jesteśmy gotowi do pójścia przed ślubny kobierzec.

Nauki przedślubne raczej mnie nie zaskoczyły. Siedem godzinnych spotkań nie odcisnęło wielkiego piętna na mojej duszy. Może jedynie spotkania z panią z poradni życia rodzinnego. Sprawdzanie czy macica jest już miękka i opadła, codzienna kontrola temperatury silikonowym termometrem oraz namowy do bogatego i różnorodnego pożycia małżeńskiego na trochę zostaną mi w pamięci. Reszta... nie bardzo. Ale czy tak naprawę spodziewałam się czegoś innego?


Do ślubu zostało dokładnie pół roku. Wiele rzeczy jeszcze przede mną. Kilka poważniejszych już za mną. W Berlinie zawitało przedwiośnie, z wazonów uśmiechają się do mnie tulipany z okazji dnia kobiet, a z nieba słońce śle ciepłe pocałunki. Wygląda na to, że w końcu znalazłam niezłą pracę. Zaczęłam pisać pracę licencjacką. Jest już lepiej. Cezura czasowa zawsze dobrze na mnie działa.

Wkrótce wybieram się jubilera, aby omówić z nim temat obrączek. Historia złota, z których zostaną wykonane jest niesamowita. Kiedy miałam kilka latek i rodzina zastanawiała się nad tym, do którego przedszkola mnie posłać a nie z kim przyjdzie mi się pobrać, od mojej prababci Mani (Marianny) dostałam grubą obrączkę z żółtego złota z zastrzeżeniem, że mają zostać z niej wykonane moje ślubne obrączki. I oto jestem tu, pół roku przed ślubem. Złoto doczekało się swojej chwili. Niesamowite...

środa, 2 marca 2011

Sfrustrowana panna młoda.

Jeśli dobrze policzyłam to do ślubu pozostało mi aż/zaledwie 6 miesięcy i 7 dni. Czuję, że mój zapas ekscytacji i zapału się wyczerpał. Na szczęście mam już zarezerwowaną salę, kościół, kończę nauki przedślubne. Sukienka też jest niemal gotowa. To po co się martwić?

Ilość drobnych rzeczy, malutkich detali, które według mnie miały stanowić o tym ślubie i weselu przestały mnie obchodzić. Jedyne co udało mi się skończyć przed zapaścią humoru to zaproszenia. Pierwsze zostały już rozdane i wielu osobą spodobało się to, że są hand-made i że włożyłam w nie trochę więcej pracy i serca, a nie jedynie 15 zł za sztukę.

Wszystko stało mi się obojętne. Nie mam ochoty szukać już ani dekoracji na wesele ani butów, pasujących do sukienki. Nie chce mi się już nawet angażować w sprawę garnituru pana młodego. Zastanawiałam się z czego to wynika. Może to taki midwedding crisis? Kilka rzeczy mocno mnie rozczarowało, kilka innych przybiło. Teraz żałuję, że jednak zgodziłam się na wesele. Zorganizowanie obiadu byłoby o wiele prostsze, mniej pracochłonne i łatwiejsze do przygotowania z 'emigracji'.

Jeśli do tej pory wydawało się Wam, że organizacja tego ważnego dnia jest prosta, przynosi wiele radości i satysfakcji... to się myliliście. Jeśli myśleliście, że płacąc z własnej kieszeni za wesele przyszli teściowie nie będą się wtrącać w Wasze stroje i listę gości... to też się myliliście. To niezwykle demotywujące kiedy cała radość z przygotowań znika, bo musisz zacisnąć język kiedy teściowa gada farmazony, podsuwa Ci kolejny "wspaniały" pomysł, a kiedy go nie wykorzystujesz obraża się lub kiedy nie podoba Ci się materiał na garnitur dla pana młodego, bo tylko Ty widzisz, że będzie w nim wyglądał jak psia kupa rozdeptana na chodniku. Oczywiście nie mam obowiązku milczeć, ale moi rodzice niestety za dobrze mnie wychowali i nie mam w zwyczaju naskakiwać na starszych ludzi. Od narzeczonego też już przestałam się spodziewać wsparcia, więc jedyne co chcę teraz zrobić to rzucić wszystko i Ci, którym na tym weselu naprawdę zależy niech się nim w końcu zajmą.



Trzymajcie kciuki.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...